Nowe książki na mojej półce: Moje wypieki i desery, The Kinfolk: Table, 15 minut w kuchni, Z działki z lasu i takie tam, MasterChef Kitchen Bible (...)

 
Zamiast wybrać się na zakupy odzieżowe i skorzystać z przecen, powiększyłam o kilka pozycji swą kolekcję książkową. Chodzę więc w starych ciuchach, za to wertuję nowe książki i całkiem mi z tym dobrze.

Nie obyło się bez rozczarowań, więc i o tym dzisiaj będzie, ale najpierw zacznę od książek, z których jestem zadowolona.

1. „MasterChef Kitchen Bible”, praca zbiorowa.

To wielka księga, którą za niewielką cenę upolowałam w TKMaxx. Książka dzieli się na część z przepisami (na klasyki kuchni światowej takie jak np. gazpacho, shepard's pie, itp.) i teoretyczną, poświęconą różnym produktom, technikom kulinarnym i – co bardzo mi się podoba – zgranym zestawieniom smakowym, czyli tym, co określa się obecnie mianem food pairing.

Rzecz jest bardzo ciekawa i wzbogaca warsztat kulinarny. Niestety napisana po angielsku, co z drugiej strony jest również jej plusem, bo pozwala rozszerzyć słownictwo kulinarne i rozwikłać niuanse w nazwach produktów, które często umykają podczas tłumaczeń.


2. „Moje wypieki i desery,” Dorota Świątkowska.

O ile pierwszej książki Doroty nie kupiłam, bo nie zachęciła mnie formą, tę nabyłam bez najmniejszego wahania. Pięknie wydana, pełna apetycznych fotografii rzecz. Nie jestem fanką kolorowych wypieków typu cupcakes, więc pierwsze strony książki mnie nie zachęciły, ale po ich przerzuceniu odsłoniło się przede mną królestwo drożdżowych ciast, apetycznych ciasteczek i tortów. 

Dużym plusem książki jest czytelna, ładna czcionka, która sprawia, że bardzo dobrze się „Moje wypieki…” ogląda. Na mojej liście rzeczy do zrobienia czekają serniczki z malinowym puree, cytrynowy placek z wiśniami i tartę cytrynową z makiem.


3. „The Kinfolk: Table”, Nathan Williams.

Przedmiot westchnień wielu osób (ja wygrałam ją w konkursie Foodlove). 

Piękna, czysta forma, zapierające dech w piersiach fotografie w onirycznym klimacie. Jedzenie nie zawsze jest tu na pierwszym planie, potrawa to jedna z rzeczy, które znajdują się na tytułowym stole. Jeśli więc szukacie zdjęć w stylu foodporn, zawiedziecie się.


Ja przeglądam tę książkę raz po raz i delektuję się fotografiami, ale czytając przepisy nie mam myśli w stylu 
 m u s z ę  to zrobić!, nie obklejam książki zakładkami, nie umieszczam receptur na liście dań do przygotowania.


4. „Z działki, z lasu i takie tam”, Agata Królak.

Jeśli znacie pierwszą książkę autorki („Ciasta, ciastka i takie tam”), to wiecie, czego spodziewać się po tej pozycji. 

„Z działki, z lasu…” to zbiór przepisów na przetwory, likiery, kompoty i takie tam, podane w nietypowej formie. Nie ma tu zdjęć, są kolaże i rysunki Agaty Królak, a receptury zapisane są koślawym, „dziecięcym” pismem, zupełnie jak te z zeszytu mojej mamy, gdy w podstawówce wpisywałam je do niego na prośbę rodzicielki. Jestem fanką stylu Agaty Królak, więc tę książkę kupiłam w ciemno i nie zawiodłam się.


5. „15 minut w kuchni”, Jamie Oliver.

Zawiodłam się z kolei podczas spotkania nową (na polskim rynku) książką Jamiego Olivera. Gdyby nie fakt, że dostałam ją na prezent, nie znalazłaby się na mojej półce. 

Niestety, to już kolejna pozycja sygnowana nazwiskiem Olivera, która jest po prostu nudna i wydaje się być wydana na siłę. Wszystkie zdjęcia zlewają się w jedno, bo robione są w podobny sposób (stare deski i ujęcia z góry). W przepisach czuć zadyszkę, bo wszystkie mają wyjść z kuchni w piętnaście minut. Jest nudno i przewidywalnie. Myślę, że Jamiemu wyszłoby na dobre, gdyby zwolnił.



6. I na koniec coś z innej beczki: ostatnie nabytki niekulinarne.

Mariusza Szczygła i jego czeskie reportaże zna chyba każdy (czyta się to świetnie!), Andrzeja Stasiuka również, ubiegłoroczną Noblistkę – Alice Munro – też już kojarzy większość z nas, ale zdecydowanie mniej osób słyszało o Sándorze Márai.

Ja zetknęłam się z tym autorem podczas lektury „Literatury od kuchni" M. Deptuły (pisałam książce tutaj) i tak mnie zaintrygował, że kupiłam jego szkice „W podróży”. Pięknie napisane, niekiedy ironiczne, czasem zabawne spostrzeżenia autora wciągają tak bardzo, że zupełnie nie czuje się, że były pisane jeszcze przed II wojną światową. Podczas lektury szkiców musiałam ciągle trzymać ołówek w dłoni, tyle było zakreślania cytatów. 

Pokaźne fragmenty książki możecie przeczytać tutaj.