1. Film „Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków” Alexey’a Fedorchenko.
Soczysty, barwny i zabawny zbiór
opowieści o maryjskich kobietach. Każda z historii opiera się na ludowych
wierzeniach i przesądach, które dzięki wyobraźni reżysera ewoluują w stronę
surrealizmu. Z resztą, przeczytajcie, co piszą o filmie u źródeł.
Obraz ten zdobył Grand
Prix tegorocznego festiwalu T-Mobile
Nowe Horyzonty, w kinach pojawi się w połowie stycznia (wybieram się nań po raz
drugi).
Wcale nie trzeba mieszkać w
stolicy, by czerpać przyjemność z lektury kwiecistych podszczypywań autora. Jest
pikantnie, inteligentnie, czasem kontrowersyjnie. Zacytuję pierwszy z brzegu
fragment:
tak jak w XIX wieku każda szanująca się damessa cierpieć musiała na
migrenę, tak dziś nie wypada pokazywać się na mieście bez celiakii.
3. Ścieżkę dźwiękową do filmu „Płynące
wieżowce”. Kto nie widział filmu, niech
nadrobi zaległości albo chociaż posłucha muzyki (Baash).
|
Moje przepisy w Hello Zdrowie; |
4. Rozgrzewające zupy.
Na przykład taką serową zgrzankami z razowca i pietruszkowym pesto, która widnieje na portalu Hello
Zdrowie.
Na stronie znajdziecie jeszcze kilka innych tekstów mojego autorstwa:
ten o rybie po grecku, pizzy na razowym spodzie i czekoladowych
przysmakach.
5. Obmyślać kierunki wakacyjnych
podróży. W tym roku mam ambitne plany!
6. Trójkową audycję „Strzały
znikąd” Piotra Mika.
Niestety, za późno ją odkryłam,
więc pozostaje tylko odsłuchiwanie archiwalnych odcinków. Z
resztą, nawet gdybym dowiedziała się o „Strzałach…” wcześniej, nie miałabym
szans na słuchanie ich na żywo, bo emitowane były we środy między 2:00 a 4:00.
W podobny sposób Trójka zabiła
moją ukochaną audycję Aleksandry Kaczkowskiej „Ciemna strona mocy”. W każdą
sobotę o północy mościłam sobie gniazdko w łóżku i do 2:00 wsłuchiwałam się w
piękne dźwięki i ciepły głos Oli Kaczkowskiej. Kilka miesięcy temu CSM przeniesiono
na tę samą nieludzką porę, co „Strzały…”: między 2:00 a 4:00 we czwartek.
Jakie to smutne, że dla
politycznych krzykaczy czy nudnych, ciągnących się w nieskończoność relacji z
Openera zawsze znajdzie się miejsce w dziennej ramówce, a dla audycji
szanujących ucho słuchacza i rozwijających muzyczne horyzonty - nigdy.
Aby nie kończyć gorzkim akcentem,
dodam, że w styczniu bardzo lubię...
7. Pietruszkę.
Najbardziej smakuje mi ta w chrupiącej,
parmezanowej skorupce (kilka lat temu pisałam o przemianie pietruszki-szarej myszki w seksbombę), ale i bez
skorupki jest pyszna. Niezwykłe jest to, że po upieczeniu pietruszka staje się słodsza
od marchewki.
Aby zwiększyć pietruszkowe
doznania, polecam połączyć pieczone korzenie pietruszki z salsa verde (przepis czyli
zielonym sosem z natki pietruszki.
Etykiety: lubię, pietruszka