W dojrzewaniu (albo brzydziej: w starzeniu się;) fajne jest to, że z czasem krystalizują się gusta i coraz łatwiej jest dokonywać wyborów. Wraz z upływem lat jakoś lżej podejmować decyzje, bo wiadomo, czego się oczekuje – od życia, ludzi i przedmiotów.
Dotyczy to również książek kucharskich: niegdyś kupowałam je w ciemno, bez żadnego klucza, bez jasnego celu. Dzisiaj wiem, które pozycje chcę mieć i dlaczego, wiem również czego oczekuję od książki.
|
"Ottolenghi. The Cookbook" |
Zamawiając trzecią do mej kolekcji książkę Yotama Ottolengi i Sami Tamimi wiedziałam, że znajdę tu rewelacyjne przepisy, zawierające niekiedy ciekawe połączenia składników i zdjęcia, w których najważniejsze jest jedzenie, nie stylizacja. „Ottolenghi. The Cookbook” to pierwsza książka kucharska w/w duetu, ale dopiero teraz wylądowała na mojej półce (po „Jerusalem" i "Plenty" - ta ostatnia autorstwa Yotama).
Pewnym miernikiem tego, jak dobra jest książka kulinarna jest ilość zakładek, które wklejam między jej strony – gdy po jakimś czasie zarzucam to zajęcie, bo okazuje się, że niemal każda karta ma zakładkę, oznacza to, że książka do mnie przemówiła. Tak było w przypadku „Ottolengi. The Cookbook”, gdzie znalazłam mnóstwo przepisów, które MUSZĘ przygotować.
Szczególnie podziałał na mnie dział ze słodyczami, takiego zagęszczenia smakowitości dawno nie widziałam. Weźmy np. bezy różane z pistacjami, tartaletki z orzechami włoskimi i bananami albo te z ganache z białej czekolady z dodatkiem malin…
Z kwestii technicznych: książka ma jasny, czytelny układ, przejrzystą czcionkę i dobrze się ją ogląda, choć czuć, że od czasu jej ukazania się na rynku, formuła książek kucharskich nieco się zmieniła.
|
"The Smitten Kitchen Cookbook" |
Druga książka, co do której nie obawiałam się zawodu, to „The Smitten Kitchen Cookbook” blogerki Deb Perelman. Blog Deb śledzę od początków mego blogowania, jest to jedna z moich ulubionych stron. Znajduję tu proste, bezpretensjonalne zdjęcia, które niesamowicie zachęcają do gotowania. Świetne przepisy, które zawsze do mnie przemawiają i sprawiają, że mam ochotę pobiec do kuchni i nie wychodzić z niej przez najbliższy tydzień.
Taka jest też książka Deb: apetyczna, kusząca i prosta. Zdjęcia są w takim stylu, jak te z blogu, a przepisy są doskonale wyważone i nie przekombinowane. Wielkim plusem jest dla mnie układ książki, którą podzielono na ciekawe działy, np. „główne posiłki dla wegetarian”, „kanapki, tarty i pizze” czy rozbicie słodyczy na ciastka, paje i tarty, ciasta i puddingi.
A same przepisy? Mogłabym wymieniać wiele, ograniczę się do kilku szczególnie kuszących: imbirowy omlet, morelowe śniadaniowe crumble, cheddarowe bułeczki-zawijaski czy cukiniowe wstążki z migdałowym pesto czy malinowe rugelah (rogaliki).
Podsumowując, moje świeże nabytki książkowe uważam za bardzo udane. Lada moment przybędę z nowym daniem z jednej z nich.
Etykiety: książki, parakulinarnie, sami tamimi, yotam ottolenghi