Szesnaście dni października


Każdy z szesnastu dni spędzonych w zastygłym miasteczku o brudnych ulicach, zielonej wyspie z malowniczym mostkiem i obdrapanych kamienicach, był taki sam.


O poranku wypijałam z rodziną herbatę.  
        
Domownicy rozchodzili się do szkół, biur i sądów, zaś ja zaś ja zasiadałam przy biurku i przez kilka godzin starałam się wtłoczyć w głowę prawne zawiłości. 

Z nadejściem południa moje moce przerobowe spadały, więc w zielonych kaloszach, w towarzystwie dwóch białych psów i jednego szarego kota spacerowałam po wilgotnym ogrodzie. Bywało, że zamiast kaloszy ubierałam adidasy i przemierzałam z mamą leśne ścieżki. Potem był obiad w gronie najbliższych, jak za starych dobrych czasów: zupa i drugie danie – kotlet, rybka, naleśnik, ryż z jabłkami, surówka z kapusty, tarta marchewka, kurczak, krupnik i kapuśniak.


Popołudniu wracałam do biurka. Czasem zajrzała do mnie siostra z garścią gimnazjalnych opowieści (o tempora, o mores!), czasem zaszczekał pies, a mamcia przyniosła miseczkę orzechów włoskich albo listek tabletek na myślenie

Ale gdy docierał do mnie cynamonowy zapach szarlotki albo śliwkowego crumble z płatkami owsianymi, opuszczałam moją świątynię dumania i zasiadałam przy najbrzydszym z możliwych stole kuchennym o lśniących nogach. Wypijałam kolejną herbatę, pochylając się nad ciepłym ciastem, talerzem kanapek z łososiem i jajkiem na twardo albo miseczką surówki z kalafiora i suszonych moreli.

         
A potem niebo gwałtownie czerniało od setek wron zmierzających w stronę miejskiego parku i przez chwilę czułam się jak bohaterka filmu Hitchcocka, spoglądając z przerażeniem na tę pulsującą chmurę.
       
Nadchodził kolejny posępny wieczór, z salonu sączył się dźwięk telewizora, a ja, pochylona nad kodeksem, szczerze ubolewałam nad tym, że nie mogę obejrzeć programu motoryzacyjnego, kolejnego odcinka serialu o nic nie mówiącej mi nazwie czy tłustej twarzy polityka bez poglądów. Wtedy wszystko było  w stanie mnie zaciekawić, nawet rozmowy rolnicze i kolejny odcinek „Ziarna” (W świecie kłamstwa i lęku, krąży prawdy ziarenko, kto je w sobie posieje, temu serce ogrzeje, kto pokocha je mocno, będzie wielkie w nim rosło…).

Potem dom na krótko rozbrzmiewał bzyczeniem elektrycznych szczoteczek do zębów, szumem prysznica i mruczeniem kota układającego się do snu.

Nadchodziła cicha noc, zanurzałam się w nią jak w  wykrochmaloną pościel, by obudzić się następnego dnia i wypić herbatę w towarzystwie domowników.



SURÓWKA Z KALAFIORA, SUSZONYCH ŚLIWEK, MORELI I KOPERKU

(surówkę pokazywałam już tu, ale jest tak dobra, że chcę ją przypomnieć, poza tym ta wzbogacona jest o suszone śliwki)

1 mała główka surowego kalafiora
1 opakowanie suszonych moreli
1 opakowanie suszonych śliwek
duży pęczek koperku
ząbek czosnku
1 mały jogurt naturalny
2 łyżki majonezu
sól i pieprz

Kalafiora myję, dzielę ma malutkie cząsteczki (odcinając twarde części). Wrzucam do zimnej wody, osolonej łyżką soli. Pozostawiam na pół godziny.

W tym czasie kroję morele i śliwki na cienkie paseczki, siekam koperek. Mieszam jogurt z majonezem, dodaję koperek. Dodaję ząbek czosnku, utarty z dużą szczyptą soli. Doprawiam pieprzem, ewent. dosalam całość.

Odsączam kalafiora, mieszam z morelami i śliwkami, dodaję sos.



Uwagi:

1. Surówka z surowego kalafiora podpatrzona została w pewnym barze sałatkowym. Słodycz suszonych owoców pięknie komponuje się z ostrą, czosnkową nutą, wyrazistym aromatem koperku i chrupiącym, orzeźwiającym w smaku kalafiorem.

2. Z podanych składników wychodzi wielka miska surówki. Świetnie smakuje jako samodzielny posiłek oraz jako dodatek do grillowanych mięs.

Etykiety: , , , , , , ,