Trzy lśniące kasztany, cztery zielone jabłka



/Witam w kolejnej odsłonie Vintage Cooking, mojego cyklu (nie internetowej akcji) poświęconej starym, starszym i najstarszym przepisom. Niewtajemniczonych zapraszam tutaj, zaś wtajemniczonych i zainteresowanych, jeżeli takowi są, do lektury./


Jesień, jesień…

Coś mi w niej od początku nie gra. Może to ten chłód, może deszcz, który męczył nas przez długie tygodnie, może to, że nie mogę ubrać zielonych kaloszy i pozbierać orzechów włoskich z mokrej trawy…

W połowie września klon, który rośnie nieopodal mojej pracy zaczął się pięknie przebarwiać. Miałam ochotę na bukiet z liści, liczyłam po cichu na zebranie kilku mniejszych listków i wetknięcie je między kartki grubych książek, lecz Trójmiasto nawiedziły deszcze i z pięknych liści zrobiły zgniłozieloną papkę.

W ramach pocieszenia postanowiłam znaleźć kasztany. Każdego dnia w drodze na przystanek czujnie spoglądam na chodnik, mając nadzieję na znalezienie choćby jednego maluśkiego, lśniącego kasztana. Na ziemi leżą same łupiny – kto zabiera wszystkie kasztany?!Udało mi się wczoraj, a raczej dzisiaj, gdy o 1.00 w nocy wracaliśmy z kina i nieopodal moich nóg wylądowały trzy lśniące kasztany. Miętoliłam je dziś w kieszeni przez całą drogę do pracy!

Z jabłkami, symbolem jesieni, jeszcze nie tak dawno też było kiepsko - na próżno szukałam kwaśnych i twardych sztuk do szarlotki. Z braku porządnych odmian musiałam zadowolić się odmianą Granny Smith, która mimo słodkiej nazwy kryje za sobą produkt wyglądający jakby właśnie zszedł z taśmy produkcyjnej. Pokręciłam nosem i kupiłam kilka sztuk, do ciasta się nadają.

Ale chyba nadchodzą lepsze czasy. W warzywniakach pojawiły się pękate dynie, w skrzyniach leżą Szare Renety, które aż proszą się o szarlotkę!

Właśnie, szarlotka! Jesień pachnie szarlotką. Najlepsza to ta najprostsza, babcina* z prodiża. Równie pyszna jest szarlotka z papierówek, którą robię latem. Bardzo dobra jest Misiankowa, której tu jeszcze nie prezentowałam, ale przecież każdy ją zna...



I choć nie ma lepszego wypieku z jabłkiem od kruchej szarlotki, to czasem ma się ochotę na coś innego. A jeżeli to coś nazywa się „Tort jabłkowy na leguminę”, to ma się na to podwójną chęć. Legumina- świetne słowo! Od zawsze kojarzyło mi się z koronkami, herbatą w filiżankach i popołudniem spędzonym na bujanym fotelu, pośród cichego tykania zegara z kukułką.

Czas na leguminę od królowej legumin**, Marii Disslowej.



(przepis pochodzi z książki "Jak gotować" Marii Disslowej, rok wyd. 1937)

TORT JABŁKOWY NA LEGUMINĘ

na kruche ciasto:
10 dkg mąki
8 dkg masła
5 dkg cukru
cytrynowa skórka

na marmoladę:
1 kg jabłek
20 dkg cukru
4 dkg pomarańczowej skórki
1/8ltr wody
Do ubrania tortu:
3 dkg migdałów

Zagnieść kruche ciasto z masła, mąki, cukru i cytrynowej skórki, rozpłaszczyć, upiec ładnie w tortownicy. Oddzielnie poszatkować do rondla obrane jabłka, dodać cukru, wody, posiekanych skórek pomarańczowych i gotować na masę mieszając często, aby się jabłka spodem nie zrumieniły. Gdy zgęstnieje marmolada, nałożyć na upieczony kruchy blacik, wygładzić równo, przybrać migdałami, z których ułożyć wkoło kwiaty rumianków. Migdały wpierw oparzyć i poszatkować w piórka.

Po posiekaniu ciasta zbijam je w kulę i chowam do lodówki na co najmniej pół godziny. Ciasto piekę ok. 25-30 minut w 200 st. C. (bez termo obiegu) – musi się zezłocić.



Uwagi:

1. Jak widzicie, przepis pani Marii (oryginalne brzmienie napisane jest kursywą) jest dosyć ogólnikowy – kto nie piekł kruchego ciasta, ten mógłby mieć kłopoty, stąd pozwoliłam sobie na małe dopiski pod przepisem. Ja robiłam ciasto z połowy porcji.

2. Jak zauważyliście, pani Maria poleca krojenie migdałów w piórka. Na szczęście kilkadziesiąt lat później płatki migdałowe pojawiły się w sklepach i teraz jedyne, co muszę zrobić, to wrzucić je na rozgrzaną patelnię i lekko je zezłocić (wówczas są bardziej aromatyczne). Jako że jestem leniwym, zepsutym dzieckiem kapitalizmu, darowałam sobie również układanie rumianków z płatków… Wybaczcie!

3. Gorąco polecam Wam cytrynowy spód Marii Disslowej – jest wyśmienity! Idealnie kruchy, złocisty (w moim boki za bardzo się przypiekły, ale to nic nie szkodzi) i z wyraźną nutą cytryny. Góra to marmolada jabłkowa z cytrusowym posmakiem (dałam doń skórkę cytrynową zamiast pomarańczowej) – dobra, ale nie przebija w smaku „zwykłych” szarlotkowych nadzień. Migdały stanowią miłe zwieńczenie ciasta.

4. Właśnie ze względu na migdały, ciasto najlepiej jeść pierwszego dnia. Po przetrzymaniu go migdały trochę namiękają, co sprawia, że jest gorsze niż zaraz po upieczeniu. Ale to chyba cecha każdego wypieku: najpyszniejszy jest zaraz po wyjęciu z piekarnika i z każdą godziną traci swe pierwotne walory smakowe (no chyba że mówimy o piernikach czy tortach, które lubią się przegryźć).



* którą upiekę, obiecuję!

** w książce M. Disslowej jest mnóstwo niesamowitych przepisów na leguminę: legumina piankowa z powideł, legumina z poziomek, marchwiowa, cytrynowa, ponczowa, kasztanowa ze śmietaną czy rumowa to zaledwie garść przykładów;

Etykiety: , , , ,