Piętnastego kwietnia Olek skończył sześć miesięcy. Gdy pod koniec
października po kolejnej ciężkiej nocy słyszeliśmy, że jak będzie miał pół
roku, to z pewnością będzie lepiej, wydawało mi się to tak nierealne, tak
odległe, jak moje pięćdziesiąte urodziny. Dzisiaj siedzimy na kanapie obok
sześciomiesięcznego syna i zastanawiamy się, jakim cudem to tak szybko
zleciało.
Na początku wydawało mi się, że wpadłam w czarną dziurę i nigdy nie
wyskoczę z trybu karmienia Ola 10, a nawet 12 razy dziennie, że nie prześpię w
jednym ciągu więcej niż dwie godziny, a wyjście z domu już zawsze będzie
musiało zmieścić się w przedziale trzech godzin. Początkowo czułam się źle, bo
to całkowite zredukowanie do roli butli z mlekiem połączone z kondycją, w
jakiej ciało i umysł są po porodzie, nie rokuje dobrze. I owszem, jest ocean
miłości, szczęścia i radości, ale są w nim wielkie i silne prądy smutku,
poczucia beznadziei i zmęczenia. Potem przyzwyczaiłam się do tego trybu i
zaakceptowałam moją ówczesną sytuację.
Niesamowite, że teraz, gdy zaglądam do dzienniczka, w którym notowałam
godziny i czas karmień, z rozrzewnieniem wspominam te długie godziny przy
piersi. Nadrobiłam zaległości w lekturze książek, obejrzałam wszystkie sezony "Gry o Tron" i martwiłam się głównie o to, by mieć coś do jedzenia, picia i
odpowiednią ilość poduszek. Olutek tulił się do mnie, nie płakał, ja mogłam
nacieszyć się jego obecnością. Dzisiaj ciężko znaleźć chwilę dla siebie, Olo
jest wymagający i choćbym nie wiem jak asertywnym rodzicem była, pewnych zachowań
nie zmienię.
Kiedy Olo miał kilka tygodni i fundował nam nieprzespane noce,
słyszałam, że po trzech miesiącach nastąpi jakiś przełom i będzie lepiej. Trzymałam się tego lepiej kurczowo, ale po
upływie tego czasu nic się nie zmieniło poza tym, że wyrobił mu się system
drzemek dziennych - noce były tak samo słabe, jak na początku. Potem słyszałam,
że im bliżej szóstego miesiąca, tym lepiej w nocy, więc troszkę tego
wyczekiwałam, w licząc w głębi duszy na odmianę. I chyba dopiero teraz, po
skończonych sześciu miesiącach zrozumiałam, że wcale nie musi być lepiej
(przynajmniej teraz), że taki właśnie jest sen Olka, urywany i niespokojny, a
dni, kiedy przespał ciągiem 4 czy 5 godzin można zliczyć na palcach u jednej
ręki. Przywykłam do bólu głowy związanego z niewyspaniem, z porannego
szczypania oczu, zasypiania o 21:00 (choć ostatnio kosztem większego
niewyspania przerzuciłam się na 22:00, by mieć dla siebie dwie godziny
wieczorową porą).
Piszę o tym wszystkim z kilku powodów. Bezpośrednim bodźcem była szósta
miesięcznica Olutka i fragment wywiadu z Reni Jusis z niedawnego numeru
Wysokich Obcasów. Reni wspomniała w nim, że na początku macierzyństwa pewną
ulgę dawała jej świadomość, że nie jest osamotniona w trudach, że inne kobiety
mają podobne doświadczenia, a macierzyństwo nie jest tylko ładnym zdjęciem na
Instagramie. I to bardzo trafne spostrzeżenie, miałam dokładnie tak samo -
ukojenie w najcięższych chwilach przynosiła mi lektura wątków na forach
internetowych, w których mamy pisały, jak źle ich dzieci sypiają albo że jedzą
kilkanaście razy dziennie, a każde karmienie trwa pół godziny. Brzmi to
śmiesznie, ale świadomość, że nie tylko ja mam takie problemy, była mi
pocieszeniem. Nie dlatego, że źle komuś życzę, ale dlatego, że nie jestem
jedyną osobą w takiej sytuacji życiowej.
I choć dobrze wiem, że
macierzyństwo to nie stylowe ciuszki, modne gadżety i uśmiechnięte dziecko, to
po kilkunastu minutach w Internecie pojawia się we mnie niebezpieczna myśl, że
może tylko ja mam tak ciężko. Przez moment tracę zdrowy rozsądek, zapominam, że
sama umieszczam na Instagramie ładne zdjęcia Olutka albo uśmiechnięte selfie z
wózkiem. Tak działa Internet - gdy dzieje się źle, zamykamy się w skorupkach
własnych domów i nie dzielimy się problemami na Facebooku czy Instagramie (a
przynajmniej większość z nas). Wiem, że to, co widzę na ekranie komputera, to
tylko część prawdy, wyrywek najładniejszych chwil, bo raczej nikt nie pokaże
łez, smutku, zmęczenia, sterty prania, kup, frustracji, obolałych piersi,
podkrążonych oczu, dziecka wykrzywionego grymasem ryku, który jest w stanie
przebić swym natężeniem trąby jerychońskie... Ale mimo to potrzebuję potwierdzenia, że nie tylko u mnie istnieje ta
ciemna strona macierzyństwa. Dlatego tak ważne są wszystkie fora, na których
mogę się przekonać, że nie tylko mi bywa ciężko, dlatego potrzebna jest Reni
Jusis i inne znane matki, które też wspomną, że nie zawsze jest różowo (czy
błękitnie), dlatego też ja piszę tu ten elaborat, który zainteresuje wyłącznie
matki.
Hm... A chciałam dziś napisać o nowej książce Nigelli Lawson ("Po
prostu Nigella") i cudownej granoli autorstwa domowej boginii. To w
następnym tekście, tymczasem żegnam Was i uciekam na Podlasie - więcej na
Instagramie (aniawlodarczyk) i Snapchacie (wlodarczyk.ania).
Etykiety: dziecko, macierzyństwo, parakulinarnie