To będzie najdłuższy tekst na
Truskawkach. Ale książka będzie jeszcze dłuższa, więc zakładam, że ci, którzy
mogą być nią zainteresowani, są w stanie przez te wszystkie akapity przejść. Podobnie
z tymi, którzy marzą o własnej książce -
może stanę się czyjąś inspiracją? :)
***
To może od początku.
W lipcu 2012 roku w Gazecie Wyborczej ukazał się ciekawy wywiad z p. Moniką Sznajderman, o ten. Przeczytałam
w nim na przykład, że codziennie Wydawnictwo Czarne dostaje średnio pięć propozycji wydawniczych (!!!), z czego „90 procent to straszliwe gnioty” i że „w Polsce wszyscy
próbują pisać, to się stało niesamowicie demokratyczne i masowe". O wywiadzie przypomniałam sobie jakiś czas później, kiedy w mojej skrzynce
pocztowej znalazł się mail od jego bohaterki, który brzmiał mniej
więcej tak:
Chcielibyśmy
namówić Panią na książkę: o sztuce życia i sztuce gotowania.
Co Pani na to?
Czytałam te słowa chyba kilkaset razy, interpretowałam je na
dziesiątki sposobów i doszłam do wniosku, że szefowej mojego ulubionego
wydawnictwa chodziło o zrecenzowanie na blogu
jakiejś książki. Niedługo potem okazało się, że sens maila był zupełnie inny.
To JA miałam napisać książkę.
Odpisałam, że z przyjemnością, że owszem, jednak nie wierzyłam, że to
dzieje się naprawdę. Przypomniałam sobie o pięciu propozycjach książkowych
dziennie, jakie otrzymuje wydawnictwo i uznałam, że to niemożliwe, bo to jak
wygrana w Totolotka, a ja nigdy nie miałam szczęścia w grach losowych.
Kiedy przystąpiłam do pisania planu książki i próbnego rozdziału
okazało się, że – jakkolwiek tandetnie to nie zabrzmi – książka siedziała sobie
we mnie, bo od razu wiedziałam, jak ma wyglądać, co chcę w niej opowiedzieć. Żadnego
potu, łez i bólu, wszystko poszło mi podejrzanie gładko i lekko.
I zaczęłam pisać. Najpierw w pokoju z białym biurkiem, w towarzystwie
kolejnych kubków kawy, czasem przy brązowym stole w salonie, potem na tarasie,
z miseczką truskawek pod ręką. Bywały dni, a nawet tygodnie, że słowa mi się
nie kleiły, wtedy przestawałam pisać. A potem coś się we mnie odblokowywało i
historie same płynęły. Pewnego razu o trzeciej nad ranem dopadła mnie
bezsenność. Cichutko wyślizgnęłam się z łóżka, zaparzyłam miętę i wyszłam na
taras. Otuliłam się kocem i zaczęłam pisać, kątem oka obserwując budzący się
powoli do życia dzień, pierwsze światła, które zapalały się w mieszkaniach i zaspane
auta toczące się po drodze. To była najpiękniejsza chwila związana z tą
książką.
Kiedy skończyłam ją pisać, poczułam się zupełnie pusta, wypruta
z historii i słów. Przez jakiś czas nie miałam co ze sobą począć, brakowało mi
tych poranków ze stukotem klawiatury w tle. Książka była gotowa, ale z drugiej
strony zupełnie nienamacalna, zamknięta w pliku Word i obecna jedynie na ekranie
laptopa.
Dopiero gdy ją wydrukowałam, poczułam, że to się dzieje naprawdę, że
te wszystkie strony, które pisałam przez ostatnie miesiące, istnieją. Potem
poczułam strach i w odruchu paniki chciałam kasować wiele fragmentów, bo kiedy
je pisałam, nie miałam świadomości, że przeczytają to inne osoby (to głupie,
ale tak właśnie było).
|
Spokojnie, to jest druk jednostronny ;) |
***
Rozpoczynając pisanie miałam podstawowy dylemat: na ile się
odsłonić. Jak już pewnie większość z Was wie (i jak wskazuje sam tytuł), nie jest to książka kucharska, a zbiór opowieści z kulinariami w tle.
Każdą z
historii wieńczy przepis, który jest jej dopełnieniem, ale nie najważniejszą częścią.
Nie znajdziecie tu zdjęć każdej z prezentowanych potraw, co nie oznacza, że w
książce zabraknie fotografii. Wszystkie dania, jakie przedstawiam w książce,
pojawiają się na co dzień w mojej kuchni. Jest prosto, nieprzekombinowanie i
sezonowo, tak jak lubię, tak, jak od zawsze gotuję.
Opowieści utrzymane są w „truskawkowym” klimacie, jednak nie są
powtórzeniem tych, które znajdziecie na blogu, niekiedy co najwyżej ich
rozwinięciem. W książce przewijają się postacie, które stali czytelnicy znają z
tej strony (np. babcia Marysia i Ania, dziadek Janek, Lucyna Ćwierczakiewicz,
Maria Ochorowicz-Monatowa), wracam do miejsc, które czasem odwiedzałam na
blogu, grzebię w albumach z czarno-białymi
fotografiami, zeszytach z przepisami i przeglądam stare książki kucharskie.
Punktem, w którym stykają się wszystkie historie jest stół kuchenny.
Siłą rzeczy jest intymnie, bo o przeszłości i jedzeniu nie da
opowiadać się bezosobowo. Początkowo miałam zamiar pisać tę książkę z
bezpiecznej odległości, ale to było bardzo trudne, nie udało mi się oddzielić wspomnień
od smaków, więc postawiłam na szczerość i otwartość.
Jak to wyszło, przekonacie się w kwietniu (jeśli zechcecie zagłębić
się w lekturę:). Na koniec pozwolę sobie jeszcze zacytować recenzję mojej książki autorstwa p. Barbary
i Piotra Adamczewskich, bo jestem z niej bardzo dumna (cytat ze strony Black
Publishing)**:
Zwierzęta się
wypasają; człowiek je, ale umie jeść tylko człowiek inteligentny”. Pisząc te
słowa, cesarz europejskich smakoszy Anthelme Brillat-Savarin chyba nie
przewidywał, że ponad dwieście pięćdziesiąt lat później pojawi się na naszej
planecie osoba, która jak nikt inny będzie wierna tej zasadzie. Nie mógł też
przypuszczać, że Anna Włodarczyk pójdzie krok dalej – autorka „Zapachu
truskawek” bowiem nie tylko umie jeść, ale potrafi także o tym wspaniale
opowiadać. Jej rodzinne historie są pełne ciepła, mądrości, miłości, a także
apetytu… na życie. A proste i smakowite przepisy spełniają całkowicie kolejny
wymóg francuskiego mistrza, który celnie stwierdził, że „odkrycie nowego dania
większym jest szczęściem dla ludzkości niż odkrycie nowej gwiazdy”. Buszujemy
więc w tym gwiazdozbiorze z wielką frajdą i nadzieją, że takich jak my
poszukiwaczy nowych smaków będą całe rzesze. Życzymy im smacznej lektury!
* ten pretensjonalny tytuł to prezent, jaki
sobie zrobiłam z okazji napisania książki, wybaczcie, nie mogłam się
powstrzymać!
** książka ukazuje
się w imprincie wydawnictwa Czarne – Black Publishing;
Etykiety: książka zapach truskawek, parakulinarnie