|
Mistrz drugiego planu - słoik ogórków na sos tatarski. Kto zauważył? :) |
Jest wysoce prawdopodobne, że
jeśli uda mi się dożyć późnego wieku, to skończę jako staruszka narzekająca na
upadek obyczajów. Już teraz zauważam u siebie pierwsze objawy zniesmaczenia czasami,
w jakich przyszło mi żyć.
Nie oglądam wiadomości telewizyjnych,
bo zawartość informacji w takich programach oscyluje wokół zera*, jestem uczulona na rozmowy
polityczne, które radio serwuje w porze, kiedy ma się ochotę go posłuchać
(czyli np. w sobotę rano), nie lubię Hallowen, drażnią mnie bożonarodzeniowe
akcenty w listopadzie i nie cierpię walentynkowego lukru. Nie przemawiają
do mnie argumenty, że ten dzień to kolejna dobra okazja do wyznania miłości
bliskiej osobie – brzmi to zacnie, ale niestety Walentynki to dla mnie kolejna
wyprodukowana przez handlowców okazja do wydania pieniędzy i napędzania
konsumpcji.
Ho ho ho, na Truskawkach powiało radykalizmem,
pomyślą drodzy Czytelnicy. Bez przesady
(jak mawia Agnieszka Radwańska w reklamie piekarników). 14 lutego sama wysyłam
najbliższym życzenia walentynkowe… Jednak tego dnia próżno szukać mnie w
restauracji na romantycznej kolacji przy świecach czy w sali kinowej na romantycznym filmie skrojonym specjalnie na potrzeby spragnionej walentynkowej tematyki
widowni.**
Być może po prostu nie lubię
słowa romantyczny. Czuć w nim jakąś teatralność i nadęcie.
W nurt uczuć, jakimi darzę 14
lutego wpisuje się moja ulubiona historyjka o randce koleżanki, która z powodu
odległości, jaka dzieliła ją od ukochanego, widywała się z nim raz na jakiś
czas. Po długiej rozłące spotkali się w Walentynki i zasiedli do niezwykle romantycznej
kolacji – słoika ogórków kiszonych, chleba i wódki. Bez świec, bez czekolady,
bez różowych serduszek. Antywalentynki w najczystszej (w dosłownym tego słowa
znaczeniu…) formie!
Powyższej kolacji nigdy nie odtworzyłam
i nie mam na to ochoty, ale przyznam szczerze, że chodziłam na randki w
podobnym klimacie i do dzisiaj bardzo miło je wspominam. Co powiecie na romantyczną kolację nad brzegiem skąpanej w ciemności Motławy z opakowaniem śledzi w musztardzie,
bułką poznańską i buteleczką miodowej Żołądkowej Gorzkiej w roli kulinarnym gwiazd
wieczoru?
Pozostając w tym tonie,
przedstawiam przepis na różowego (a więc zgodnego z nurtem walentynkowym)
śledzia. Robiłam go na Boże Narodzenie, ale na antywalentynki jest jak znalazł.
Albo i na Walentynki, ale dla odważnych :)
Teraz pozostawiam Was zatem z życzeniami
miłości na co dzień i od święta oraz miseczką przepysznych śledzi, a sama uciekam piec tartę cebulową. Na romantyczną kolację, rzecz jasna!***
SAŁATKA ŚLEDZIOWA Z BURAKAMI
1 duże opakowanie śledzi w oleju (ok. 500 g)
2 duże buraki, ugotowane (lub upieczone) i obrane ze skórki
1 czerwona cebula
3 łyżki soku z cytryny
1 małe kwaśne jabłko (opcjonalnie)
100 -150 ml jogurtu naturalnego (lub kwaśnej śmietany)
2-3 łyżki majonezu (można dać go więcej)
pieprz do smaku
Śledzie odsączam z oleju i kroję w małe cząstki (ok. 1,5 cm
szerokości). Buraki kroję w kostkę, cebulę w piórka. Jabłko kroję w słupki. W
misce mieszam jogurt, majonez i pieprz. Dodaję śledzie, buraki, jabłka i
cebulę, skrapiam sokiem z cytryny i dokładnie mieszam.
Przykrytą szczelnie folią spożywczą sałatkę chowam do lodówki,
najlepiej na noc – składniki muszą się przegryźć.
* od lat nie mam też TV, ale w dobie VOD to żaden wyczyn;
** oczywiście specjaliści od
sprzedaży mają w zanadrzu również ofertę dla antywalentynkowców, ale to już
odrębny temat;
*** obiecuję, że notka o książce będzie następna!
Etykiety: boże narodzenie, burak, jogurt, na obiad, na słono, na śniadanie, ryby, śledź, święta