/Długo zastanawiałam się, w jakiej formie przedstawić wyprawę do Izraela. Kontynuując tradycję reportaży podróżniczych ujmowanych w formie lapidariów, pozostaję przy tej nazwie, choć historia się już zbyt mocno rozciąga, przekształca w opowieść w odcinkach. Bo Izraela chyba nie sposób przedstawić w garstce zdjęć i słów. /
1. TEL AVIV, CZWARTA RANO:
Pierwszego dnia zjawiliśmy się w Tel Avivie jeszcze przed wschodem słońca,
po godzinie 3:00. Od razu ruszyliśmy nad morze.
Idąc przez skacowane i
zmęczone po nocnych szaleństwach miasto, po którym o tej porze poruszali się
wyłącznie grzebiący w śmietnikach kloszardzi i czyściciele ulic, wydawało mi
się, że na plaży nie będzie żywej duszy. Myliłam się.
Gdy tylko słońce wyczołgało się zza horyzontu, dostrzegłam, że po miękkim i delikatnym piasku biegną pierwsi joggerzy psami, a ostatni imprezowicze w rozpiętych koszulach wracają z dyskoteki. Ktoś spał na
plastikowym krzesełku barowym, a na położonym nieopodal cyplu siedzieli
wędkarze.
Później przekonałam się, że pełno ludzi jest tu również nocą: spacerowiczów, imprezowiczów albo
koczowników spijających przy akompaniamencie szumu fal pyszne izraelskie wino (sama
należałam do tej drugiej grupy). Okazało się, że plaża nigdy nie zasypia.