1. Książkę Madhur Jaffrey „Wśród
mangowych drzew” (wyd. Czarne).
Madhur to autorka wielu książek kulinarnych, szczególnie popularna w Wielkiej Brytanii. Jej nowa pozycja to pachnąca chilli i
mango opowieść o przeszłości; piękna, barwna, soczysta. Ta książka łączy w sobie moje ulubione treści: wspomnienia i kulinaria.
O niej i innych książkowych
smaczkach pisałam ostatnio u Oczka na jej blogu Czytelniczy, w ciekawym i
inspirującym dziale „Kulinarni czytają".
3. Informację o tym, że moja
czerwonousta ulubienica, Rachel Khoo, pisze drugą książkę. Aby nieco umilić
sobie czas oczekiwania, zaglądam czasem na jej blog.
Oma i Bella (Regina Karolinski i
Bella Katz) to dwie przyjaciółki, które zamieszkały razem w Berlinie. Łączy je
poczucie humoru, zamiłowanie do gotowania (zwłaszcza do kuchni żydowskiej), wspomnienia i przeszłość. Bo zanim Oma
i Bella zamieszkały w niewielkim berlińskim mieszkaniu, wiele w życiu
przeszły/ Obydwie przeżyły Holocaust, a po wojnie osiadły w Niemczech. Dzisiaj wspólnie gotują, a między
obieraniem buraków na barszcz a tarciem marchewki snują opowieść o przeszłości. Wszystko to sfilmowala wnuczka Reginy, Alexa Karolinski.
W Internecie można obejrzeć kilka
filmików z przyjaciółkami w roli głównej, można również kupić książkę z ich
przepisami, bardzo chciałabym ją mieć.
6. Kolejną edycję Znikającego Klubu, która odbędzie
się 13 kwietnia w jednej z moich ulubionych dzielnic Gdańska, Dolnym Mieście, w
XIX-wiecznej kamienicy, gdzie niegdyś znajdowała się Szkoła Pielęgniarek w
Gdańsku. Będą wystawy, wystawcy i muzyka.
7. Artykuł o przedmiotach „jak ze snu wariata,
których cechy funkcjonalne i wizualne przesunęły się w stronę absurdu
tak dalece, że powstał gatunek wyrobów fikcyjnych” (tekst Piotra
Mikołajczaka w „2+3 D”).
8. Estoński blog Nami-Nami, który podpatruję od
początków mojego blogowania, czyli już sześć lat.
Wczoraj skorzystałam z przepisu Pille na batoniki a’la
Bounty. Zwykle nie robię takiego rodzaju słodyczy, ale tak się złożyło, że
zalegała mi w lodówce napoczęta puszka słodzonego mleka skondensowanego, a w
szafce od dawna leżała paczka wiórków koksowych…
I powiem Wam, że te kąski smakują identycznie jak Bounty!
Oczywiście są równie kaloryczne co ich prototyp, ale wychodzę z założenia, że
raz na jakiś czas mogę zjeść coś słodkiego i niezdrowego, tylko dla samej przyjemności
jedzenia.
BATONIKI A'LA BOUNTY
nadzienie:
200 g słodzonego mleka skondensowanego
200 g wiórków kokosowych
90 g miękkiego masła
polewa:
200-300 g mlecznej czekolady
W robocie kuchennym umieszczam mleko, wiórki i masło. Mieszam kilka minut, aż masa stanie się jednolita. Wykładam masę na wyłożoną folią spożywczą tackę, rozkładam równomiernie, lekko ugniatając (wysokość masy ok 1-2 cm).
Chłodzę masę w lodówce (kilka godzin) lub zamrażarce (1 godzinę). Po schłodzeniu kroję w małą kostkę.
Kosteczki maczam w roztopionej w kąpieli wodnej czekoladzie i pozostawiam do zastygnięcia.
Batoniki przechowuję w lodówce albo jeszcze lepiej - w zamrażarce. Można je jeść prosto z zamrażarki, bo nie zamarzają całkowicie.
Etykiety: czekolada, desery bez pieczenia, kokos, lubię, na słodko, parakulinarnie