Wyciągnęłam ostatnio książkę,
którą jakiś rok temu kupiłam za grosze w antykwariacie: „Przy wileńskim stole”
Barbary Hołub, czyli garść wspomnień znanych Wilniuków, okraszonych dużą ilością
przepisów z Wileńszczyzny. Wspomnienia snują tu m.in. Czesław Niemen, Zygmunt
Kęstowicz, Ryszard Kapuściński, Danuta Szaflarska czy Melchior Wańkowicz.,
każda historia opowiedziana jest językiem właściwym dla mówcy, ale wszystkie
łączy jedno – duża doza nostalgii, jak na wspomnienia przystało.
Jestem w połowie lektury, zakreśliłam
kilka fragmentów, a kilka cytatów znalazło się nawet w moim notatniku.
Jeden z przepisanych przeze mnie obrazków nakreślił Bernard Ładysz (polski
śpiewak operowy):
Widzę naszą kuchnię, duży piec z
duchówką, trzaskające polana… W dużym pokoju stał stół, ciężki, masywny,
przy którym zasiadała rodzina.
Najmocniej zapamiętałem niedziele. Śniadania niedzielne robił tata. Latem były
to przeważnie jagody z cukrem, do tego świeże, pachnące mleko, maślane
bułeczki.
Nie chcę dzisiaj pisać o
jagodach, na to przyjdzie jeszcze czas. Nie chcę nawet pisać o niedzielnych
śniadaniach, choć to wdzięczny i rozległy temat, który mogę eksploatować
nieskończoną ilość razy. Dziś chcę napisać o niedzielnym męskim gotowaniu, tak
się bowiem składa, że męskie gotowanie pojawia się u nas w weekendy, najczęściej
właśnie w niedziele. W moim domu rodzinnym w niedzielny poranek budziło nas
zawsze niosące się echem po antresoli pytanie: dziewczyyyynyyy, chcecieee jajecznicyyy? Oczywiście dziewczyny zawsze chciały jajecznicy i już po kilku
minutach zasiadały przy stole w różnych stadiach przebudzenia, a co za tym
idzie i przytomności (ja byłam na nogach od 8.00, więc śniadanie nie stanowiło
dla mnie nigdy problemu). Niedziela zawsze pachniała robioną przez tatę pyszną
i niemożebnie kaloryczną jajecznicą na boczku.
Dzisiaj niedziela nie ma jednego
zapachu, ale czasem upływa pod znakiem męskiego gotowania.
Niedawno
pachniała aromatycznymi, pomidorowo- czosnkowymi krewetkami, które w
towarzystwie bagietki stworzyły przepyszny obiad. Myślę, że sos na bazie oliwy swoją
kalorycznością godnie zastąpił jajecznicę na boczku.
KREWETKI Z CZOSNKIEM I CHILLI
(na 4 porcje)
125 ml oliwy z oliwek
6 zmiażdżonych zabków czosnku
1 czerwona cebula, posiekana
2 suszone papryczki chilli
1,2 kg mrożonych krewetek (najlepsze są te duże, tigery, ale średnie i koktajlowe też się sprawdzą)
4 pomidory, drobno posiekane, bez skórek
garść posiekanej natki pietruszki
Na dużej patelni rozgrzewam oliwę, dodaję czosnek, cebulę i pokrojone drobno papryczki chilli. Podsmażam, po czym dodaję krewetki i smażę je 4 minuty, mieszając.
Następnie dodaję pokrojone pomidory, doprawiam całość solą i duszę 2-3 minuty. Podaję w miseczkach, posypane na świeżo natką pietruszki, z bagietką.
Uwagi:
1. Przepis pochodzi z książki "Dania domowe", którą bardzo lubię ze względu na ciepłe smakowite zdjęcia i fajne przepisy.
2. Nie zmniejszajcie ilości oliwy, tylko z taką porcją sos będzie miał kremową, aksamitną konsystencję i taką miękkość, która sprawia, że mówi się o potrawie, że rozpływa się w ustach. Danie jest bardzo proste do zrobienia, bazuje na kilku klasycznych składnikach i w tym właśnie tkwi jego sukces - nie jest przekombinowane. A bagietka zanurzona w sosie to po-e-zja!
Etykiety: czosnek, krewetki, na obiad, na słono, owoce morza, pomidor