Dawno, dawno temu, kiedy byłam małym dziewczęciem, styczeń pachniał pączkami. Lubiłam ten słodkawy, lekko waniliowy zapach rozgrzanego tłuszczu, podobnie jak aromat frytek na Dworcu Zachodnim w Warszawie. I choć dziś moje gusta zapachowe mocno ewoluowały, a woń spalonego oleju kojarzy mi się tylko z dworcowym brudem, to wspomnienie domowych pączków budzi we mnie tęsknotę za domem, mamcią i wiśniami w słoiku.
Przez lata mój udział w przygotowywaniu pączków ograniczał się do posypywania ich cukrem pudrem. Potem uważnie oglądałam każdą sztukę w nadziei, że uda mi się dostrzec, który pączek ma najwięcej nadzienia. A liczyło się tylko z kwaskowate nadzienie wiśniowe, marmolada mogłaby dla mnie nie istnieć. Najlepsze były mocno przyrumienione, lekko chrupiące pączki - koniecznie w ilościach hurtowych.
Jakiś czas po pączkach pojawiały się faworki. Talerz faworków, posypany obficie cukrem pudrem, potrafił zniknąć w kilka minut, a i tak ciągle było nam m a ł o .
A potem poszłam na studia i skończyły się słodkie lata. Mamcia co prawda mroziła mi porcję wiśniowych pączków, więc gdy przyjeżdżałam do domu, mogłam skubnąć trochę słodkości, ale to już nie było to, bo omijał mnie rytuał smażenia.
W Sopocie odkryłam substytut domowego pączka. W małej cukierni na początku ulicy Monte Cassino, obok śmierdzącego baru, smażono kilka rodzajów pączków. Moim faworytem, ze względu na brak odpowiednio kwaśnego nadzienia w wiśniowych, stały się pączki z nadzieniem różanym, obtoczone w płatkach migdałów. Dobre były również te z adwokatem, ale one już miały bardziej fabryczny smak. Z czasem w pączkach było coraz mniej marmolady, a płatki migdałowe, które kiedyś otulały całe ciastko, nieudolnie okrywały jego czubek. Cukierenkę zamknięto i już myślałam, że to koniec, że czas rozpocząć kolejne poszukiwania Pączka Przyzwoitego (bo Idealny to tylko w domu!), gdy okazało się, że cukiernię poszerzono i wyremontowano. Z ciasnej klitki przeistoczyła się w ładne, stylowe wnętrze. I nadal sprzedają tam różane pączki.
Niestety z Wrzeszcza do Sopotu jest kawałek drogi, więc w sobotę rano nie da się wyskoczyć po pączki do kawy. A że nie mam jeszcze na tyle odwagi i chęci, by usmażyć własne pączki lub faworki, sięgam po kolejny substytut smażonych słodkości. Przypomniało mi się bowiem, że na fali rozmów o cyklu Vintage cooking, Tomasz wspomniał o przyrządzie do smażenia, który przywiózł sobie z Nowego Targu na pamiątkę pierwszych kolonii*.
Wydobyłam więc przyrząd z szuflady, rozgrzałam olej w rondelku i przystąpiłam do smażenia rozetek, bo o nich dziś mowa. Zrobiłam ciasto z polowy porcji podanej w przepisie na opakowaniu przyrządu, mimo to wyszła mi górka chrupiących gwiazdek. Górka bez trudu zniknęła, bo efekt mojego noworocznego smażenia był naprawdę pyszny. Rozetki są słodkie, chrupiące, a smakiem i strukturą przywodzą mi na myśl faworki, wafelki i zrumienione części gofrów.
Zatem prezentuję coś dla leniwców, którzy mają daleko do dobrej pączkarni, a kawałek sobotniego popołudnia chcieliby spędzić na smażeniu staroświeckich gwiazdek.