To był smakowity weekend pełen pięknych zapachów, pysznych smaków, śmiechu i niekończących się dyskusji na tematy kulinarne.
Było
różowo,
zimno,
alkoholowo.
Pachniało
pieczonym indykiem,
czipsami fromage (
o zgrozo!),
wstęgą dymu z papierosów, wnoszoną do pokoju przez pewną miłą palaczkę.
Aparat wypełniał się twarzami i potrawami,
brzuch smakołykami,
a głowa opowieściami.
Brzuch nadal duży, głowa pełna wspomnień, a aparat zdjęć.
Garść zdjęć okraszonych kilkoma słowami?
Bezglutenowa Babeczka pokazała, co potrafi!
Różowe makaroniki z cytrynowym kremem były tak lekkie i delikatne, że nawet nie zauważyłyśmy momentu, kiedy pozostał po nich pusty talerz...
(miejmy nadzieję, że lekcja robienia makaroników nie pójdzie na marne i lada moment błyśniemy wiedzą, jaką przekazała nam BB.)
Muszę też powiedzieć o Wielkim Pieczeniu, które urządziła
Szefowa ;) w sobotę! Dla
soczystego, aromatycznego plastra pieczonego indyka, podanego w towarzystwie
obłędnych żurawin (głównie spod ręki
Gospodarnej Narzeczonej) i
brukselki z kasztanami, warto było krążyć wokół piekarnika przez kilka godzin.