Moje małe greckie zakupy



Nie cierpię kupować ubrań. Najpierw długie i nużące grzebanie w rzędach wieszaków, kolejki do przebieralni, potem jeszcze bardziej nużące mierzenie ubrań w obrzydliwym świetle jarzeniówek, w którym każdy wygląda jak członek rodziny Adamsów. Albo odwrotnie: podejrzliwe spoglądanie w nazbyt szczupłe odbicie w lustrze. Czy ono aby nie wyszczupla? Jeśli tak, to czy w rzeczywistości nie wyglądam w tej sukience w paski jak kiełbaska? Zakupy w sklepach z odzieżą to dla mnie naelektryzowane włosy, nadszarpnięta samoocena (to światło n a p r a w d ę fatalnie na mnie działa) i chudy portfel.

Co innego, gdy jest się w księgarni. Szperanie, wąchanie świeżych stron (każde wydawnictwo pachnie inaczej*), nadgryzanie fragmentów książki i tworzenie w myślach listy pozycji, które mieć muszę, bo inaczej się uduszę.

Albo wizyty w delikatesach… Nakrapiane marzeniami, podkręcane niesłabnącym apetytem wędrówki między półkami.

Patrz, patrz, jaka śliczna czekolada! Ekologiczna. Z pistacjami.

A ta herbata w różowej puszce, muszę ją mieć!

Oooo, parmezan na wagę, tańszy niż pakowany.

Orzechy makadamia, pyszne są… Szkoda, że tyle kosztują.

Ale suszonej cieciorki nie mają…

Jakie ładne piwo! Nie widziałam takich buteleczek dotychczas…

Uwielbiam te żelki!

Ciekawe, czy mają tu oliwki w oleju, pamiętasz te, co z Włoch przywiozłam, jakie były dobre?

Uwielbiam wizyty w delikatesach. I choć często w moim koszyku nie ląduje nic, co było przedmiotem mych zachwytów, to i tak wychodzę w dobrym nastroju, bo widziałam, bo dotknęłam, bo zapamiętałam. To jak oglądanie zdjęć tortów w Internecie – nigdy się tym nie najem, ale po obejrzeniu kilkudziesięciu stron będę czuć się nasycona.

Dziś na mojej drodze stanął pewien sklep. Ani market, ani delikatesy. Delikatesik raczej – taki był mały. Ale ile w nim było pyszności! Zwiedziłam każdą półkę, zerknęłam na każdy przedmiot, wypytałam się o oliwki, o ciasto fillo, o fetę, o chałwę i o sproszkowaną wanilię, zapakowaną w malutkie białe tubki z czerwonym korkiem.

Ze sklepu wyszłam z pudełkiem greckiego jogurtu i grubym plastrem fety.



PALUSZKI Z FETY

garść mąki
garść bułki tartej
jajko
kawałek fety

Fetę kroję w podłużne paski o szerokości (ok. 1 cm szerokości). Biorę trzy głębokie talerze, w jednym umieszczam mąkę, w drugim bułkę tartą, a w trzecim rozbełtane jajko.

Maczam paski fety w jajku, potem obtaczam w mące, maczam w jajku i na koniec w bułce tartej.

Smażę paluszki na złoty kolor. Można to robić w dużej ilości gorącego oleju (i odsączyć paluszki z nadmiaru tłuszczu), można to robić w kilku łyżkach tłuszczu. Ja wybrałam tę drugą opcję.
Podawać gorące!

Uwagi:

1.Pomysł od Marghe z CinCin. Dziękuję!

2. Paluszki smakują świetnie. Są chrupiące, słonawe, a ciepła feta ma miłą dla języka konsystencję. Można je podać jako zakąskę do wina, można wzbogacić je o chrupiącą bagietkę i prostą zieloną sałatę, uzyskując w ten sposób miły obiad.



*w zasadzie każda książka też ma inny zapach. Moja ukochana książka do wąchania to „Atlas Geograficzny dla dzieci”, który jest ze mną od zerówki. Ostatni wąchałam go jakiś rok temu, to niesamowite, ale on ciągle identycznie pachnie!


PS Dziękuję Wam – znajomi i nieznajomi – za WSZYSTKIE smsy!

Etykiety: , , ,