Bez względu na nastrój



Kolejny dzień przemarszu szarości. Budzi mnie kapanie z rynny, usypia gorąca herbata z imbirem, cytryną i malinami.

W takie dni mam ochotę zrobić wielki garnek puree ziemniaczanego - miękkiego, puszystego i mocno kremowego. Doprawiać je stopniowo solą i świeżo zmielonym pieprzem, dorzucać śmietankowe masło i patrzeć, jak powoli roztapia się na gorących ziemniakach, dolewać tłustego mleka i mieszać, mieszać, mieszać. Najlepiej wielką drewnianą łyżką.

A potem zanurzyć się w fotelu z talerzem dymiącej papki o maślanym aromacie.

Gdy zaczynałam swoją przygodę z gotowaniem, niebardzo rozumiałam, co miała na myśli Nigella Lawson, pisząc, że puree ziemniaczane zajmuje czołowe miejsce na jej liście spożywczych pocieszycieli, czyli comfort food. Bo ja w ogóle niebardzo wiedziałam, o co chodzi z tym całym comfort food... Owszem, miałam świadomość, że kubek gorącej czekolady jest w stanie poprawić mi nastrój, ale nijak nie mogłam pojąć, jak może to zrobić ryż na mleku czy garnek wspomnianego puree.

Nie wiedziałam wówczas, że w comfort food liczy się smak potrawy, ale i sposób jej wykonywania.

Że w puree ziemniaczanym równie ważny jest jego delikatny smak, jak i fakt, że przyrządzając je trzeba włożyć trochę serca: dokładnie zgnieść ziemniaki, wrzucać po kawałeczku masła i pozwalać mu się spokojnie topić, stopniowo doprawiać masę, próbując co chwilę, czy nie osiągnęła już idealnego smaku. Że kilka razy trzeba ją przemieszać, dolać mleka, by nabrała idealnej puszystości.
Oczywiście, można to zrobić ekspresowo, wrzucając do robota wszystkie składniki i chwilę je miksując, ale to już nie będzie to.

Terapeutyczna rola pichcenia polega na tym, że gotowanie to jakiś proces, ciąg czynności, podczas których myśli się wygładzają, spojrzenie łagodnieje, a życiowe problemy chwilowo wypiera pytanie "czy nie za mało w moim puree gałki muszkatołowej?".

Mianem comfort food mogłabym ochrzcić każdą potrawę, którą przyrządzam, bez względu na to, czy jest to grzanka natarta czosnkiem, ciastko z orzechami czy tort czekoladowy. Bywają dni, gdy bardzo potrzebuję takiego pocieszenia - wtedy doceniam proces obierania dyni, ucierania żółtek na biszkopt czy obserwowania, jak złocą się grzanki. Czasem jednak jestem tak pochłonięta życiem, że ukojenie nie jest mi potrzebne i nie przypisuję swoim wizytom w kuchni głębszego sensu.

Ale bez względu na nastrój, na ciasteczko zawsze mam ochotę...



DYNIOWO-ORZECHOWE BISCOTTI

Składniki:

340 g maki
2 łyżeczki przyprawy do piernika
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
2 jaja, żółtka oddzielone od białek
80 g cukru
300 g puree z pieczonej dyni
170 g roztopionego masła
100 g orzechów włoskich
50 g rodzynek

Do miski wsypuję mąkę, proszek do pieczenia, przyprawę i sól. W drugiej misce ubijam białka na sztywną pianę, następnie wsypuję po łyżce cukru (używając połowy cukru), nie zatrzymując pracy miksera. W innym naczyniu ucieram żółtka z resztą cukru. Dodaję do tego puree z dyni. Całą masę przelewam do piany i delikatnie mieszam.

Dodaję roztopione i schłodzone masło i orzechy, delikatnie mieszam masę. Przelewam ją do naczynia z mąką i delikatnie łączę składniki. Następnie wylewam masę na blachę, formując z niej wałek. Moja masa była dość rzadka ze względu na większą ilość dyni, ale zwykle masa bez problemu daje się formować.

Piekę na środkowej półce piekarnika w 170 st. C, przez ok 40 min. Następnie wyciągam ciasto z piekarnika, tnę w poprzeczne kawałki, które znów układam na blasze i wkładam do piekarnika. Zmniejszam temperaturę do 150 st. C i suszę suszarki, aż ich powierzchnia przestanie być wilgotna. U mnie trwało to jeszcze jakieś 15-20 minut.

Przed podaniem posypuję je cukrem pudrem. Przechowuję w szczelnej puszce, wtedy zachowają swą chrupkość.

Uwagi:

1. Przepis na biscotti znalazłam podczas jednej z moich pierwszych wizyt na forum CinCin. Ewa, dzięki której poznałam ten przepis, zaczerpnęła do z tego blogu.

2. Do ciasteczek Ewa użyła zaledwie 50 g dyni, co dla mnie było zdecydowanie za mało. Ryzykując zakalcem, wrzuciłam do ciasta 300 g puree, dzięki czemu biscotti stały się pięknie pomarańczowe i mocno dyniowe (ale już bez niemiłego warzywnego posmaku, bowiem dynię najpierw upiekłam).
Wskutek moich zabiegów biscotti były bardziej wilgotne, dlatego dość długo je podsuszałam. Wyciągnęłam je z piekarnika dopiero, gdy uzyskały strukturę sucharka.

3. Jako że nie miałam pod ręką żurawin, które proponowała autorka przepisu, postanowiłam zastąpić je rodzynkami, zaś miejsce pekanów zajęły nasze orzechy włoskie. Jedna i druga zamiana była bardzo smaczna – orzechy włoskie podkreślały chrupkość wypieku, zaś rodzynki stanowiły słodki i miękki akcent. Bez nich biscotti byłyby zbyt twarde i jednolite.

4. To nie są ciastka dla wielbicieli supersłodkich wypieków. Jeśli ze słodyczy preferujesz wyłącznie babeczki z kajmakiem albo mleczną czekoladę z karmelem, nie piecz tych biscotti, bo się rozczarujesz. Prezentowane ciasteczka są delikatnie słodkie, to jeden z tych lżejszych, codziennych deserów.
Dobre na lekki podwieczorek z herbatą z cytryną albo do podjadania podczas długiej podróży pociągiem.



PS1 Zapach, jaki roznosi się po kuchni podczas pieczenia tych ciasteczek jest w stanie rozwiać wszelkie jesienne smutki.

PS 2 Dziękuję Karoli za wyróżnienie! Jak miło! :)




Etykiety: , , , ,