Jadąc porannym autobusem do Sopotu nie przypuszczałam, że dwie godziny później siedząc w tym samym pojeździe, będę szczerzyć zęby do swego odbicia w szybie, że będzie mi ciepło mimo przejmującego chłodu na zewnątrz i że z rozanielenia będę unosić się kilka centymetrów nad upstrzonym mokrymi liśćmi chodnikiem…
Jadąc porannym autobusem do Sopotu nie miałam pojęcia, że to wszystko tak szybko i zadziwiająco gładko się potoczy! Że moje ledwo co rozpoczęte poszukiwania pracy zostaną zakończone i z szarawej pustki wpadnę w wir pracy.
Żegnaj różowy szlafroku, żegnajcie poranne miodki, przedpołudniowe kawki i długie wędrówki po markecie w porze, w której zakupy robią tylko emeryci!
Rozpoczęcie nowego etapu uczciłam cappuccino i kawałkiem tortu Sachera w mojej ulubionej cukierni.* Siedząc przy kawiarnianym stoliku tak byłam pochłonięta myślami o przyszłości, że zupełnie porzuciłam moje społeczne obserwacje…
Po rozmyślaniach dotyczących szeroko pojętego Jutra, przeszłam do bardziej przyziemnych i rzeczowych rozważań: co by tu zrobić na obiad, by uczcić ten dzień, a zarazem nie spędzić kilku godzin w kuchni? Odpowiedź przyszła dopiero w sklepie, gdy moje spojrzenie padło na bladoróżowe dzwonki łososia. O tak, łosoś w śmietanowo-koperkowym sosie to strzał w dziesiątkę. Do tego krucha sałata lodowa z musztardowo-miodowym winegretem, lampka wina i towarzystwo przystojnego mężczyzny; tak widzę moje wieczorne świętowanie.
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Czyli najpierw podsmażyłam łososia, potem przygotowałam sos , umyłam sałatę, zrobiłam winegret, rozłożyłam talerze i SIĘ, w fotelu (oczekując, aż luby otworzy wino i można będzie stuknąć** się kieliszkami oraz wypowiedzieć jakieś zaklęcie).
A teraz mam przed sobą garstkę wolnych dni, które – nie licząc załatwiania kilku ważnych spraw - poświęcę na to, co lubię najbardziej, czyli na czytanie, pisanie, gotowanie i jedzenie. Czeka na mnie „Pchli pałac”, lektura, która leży na półce już od wakacji. Zajrzę na kulinarne strony NY Times i Gourmet (magazyn utopił się w morzu recesji, strona internetowa pełna ciekawych artykułów póki co istnieje). Przeczytam dalsze miesiące archiwalnych notek z blogu niesamowitej Molly.
I jeszcze wsiądę do pociągu i kilka godzin później pójdę pod orzechowce, wyłuskać z poczerniałych już łupinek orzechy. Ubiorę puchową kurtkę, kalosze i w towarzystwie Bosfora będę grabić liście. A potem rozgrzeję się herbatą, siedząc w kuchni razem z mamcią.
Jajka, cukier ucieram w mikserze. Dodaję przyprawy, sodę mąkę olej, sok. Następnie dodaję dynię i orzechy.
Piekę 40 minut w 180 st (piekłam w posmarowanej masłem i posypanej bułką tartą formie na babki) - patyczek włożony w ciasto powinien wyjść czysty.
Czekoladę topię w kąpieli mlecznej, dodając do niej łyżkę masła (polewa będzie miała nieco lżejszą konsystencję, łatwiej się rozprowadzi).
Przestudzone ciasto polewam roztopioną czekoladą.
Uwagi:
1. Przepis na to ciasto to zmodyfikowana wersja ciasta marchewkowego. I choć marchewkowe pozostaje moim faworytem (dyniowe ma bardziej wyczuwalny warzywny posmak) , to dyniowe też stanowi ciekawą wersję. Jest puszyste, dynia nadaje mu ładną, złocistą barwę.
2. Do ciasta dodałam orzechy włoskie, choć myślę, że fajnie smakowałoby także z rodzynkami, z uprażonymi orzechami laskowymi albo z suszoną żurawiną.
3. Uzupełnienie: w komentarzu pod postem dobra dusza poradziła, by nie używać do ciasta surowej dni, bo to ona odpowiada za warzywny posmak - podpieczenie tego warzywa wydobędzie zeń słodycz, dlatego do babki polecam puree dyniowe.
*Małgosia pewnie wie, o jakie miejsce mi chodzi ;)
** białoczarna, mimi, brawa za spostrzegawczość, której mi zabrakło! :) nie skopiowałam z Worda ostatnich linijek... Nadrabiam zaległości:brzydki to zwyczaj, wiem, ale dla mnie nie ma toastu bez stuknięcia! To jak wypowiedzenie życzenia bez zdmuchnięcia świeczek na urodzinowym torcie albo bez złapania się za guzik, gdy mija nas umorusany sadzą kominiarz;