Niespodziewanie dla wszystkich (a przynajmniej dla nieoglądających prognóz pogody) spadł śnieg. Nie liczyłam już na biel tej zimy, w głębi duszy byłam przygotowana na powolne rozmarzanie, szarzenie i pluchę. Miła to niespodzianka, mam ochotę
Ale wierszy już nie piszę, zaś moją głowę zaprzątają bardziej prozaiczne sprawy, takie jak na przykład przeprowadzka.
Co, co, co? Przeprowadzka?
Ano tak!
Uwielbiam przeprowadzki: całe to organizowanie na nowo życia, rozkładanie swoich drobiazgów, poznawanie okolicznych sklepików, odkrywanie kolejnego skrawka świata. Albo raczej światka, bo skrawek, w którym teraz żyję (żyjemy!), znajduje się bardzo blisko tego, w którym mieszkałam ostatnio.
To już czternaste miejsce, w którym przyszło mi żyć. I chociaż nie pachnie tu farbą (ani nawet świeżym drewnem…)*, to jest tu bardzo przytulnie. Gadżety kuchenne, w tym zestaw ulubionych miseczek (błękitna i różowa) są już na swoim miejscu. Długopisy i ołówki rozgościły się w puszkach. Garść książek leniwie opiera się o ściankę regału. Jest kanapa, która nie pasuje do foteli, jest lampa, która nie pasuje do kanapy, są dwa biurka, które nie pasują do lampy, jest ława, która nie pasuje do foteli. Nie ma natomiast piekarnika i – o zgrozo – lodówki! Chyba czas wrócić do lektury „365 obiadów” Ćwierczakiewiczówny i zapoznać się z metodami przechowywania żywności. Na razie jednak funkcję lodówki pełni zmrożony balkon, ja zaś zaczynam doceniać ten (= bezlodówkowy) stan, bo dzięki niemu wszystkie zakupy skrojone są na miarę rzeczywistych potrzeb.
Z resztą, zawsze lubiłam oswajać obce kuchnie, cieszyły mnie wyzwania, jakie stawiało przede mną kolejne lokum. Zabrzmi to idiotycznie, ale raz na jakiś czas lubię być świadkiem niezwykłej przemiany wnętrza: wyszorować kuchnię na błysk i - zapełniajac ją rzeczami - uczynić ją MOJĄ. Radio, gumowe rękawice, wolny dzień i kilka środków czyszczących, oto moje narzędzia do tresury kuchni.
Kolejne wyzwanie to chroniczny brak sprzętów kuchennych, jaki dotyka mnie w związku z dosyć częstym przemieszczaniem. Moje Niezmiernie Ważne Przyrządy Kuchenne, takie jak np. zestaw malutkich miarek, zester czy wydrążarka do jabłek często lądują na dnie skrzyni, czekając, aż po nie przyjadę. Dlatego teraz, gdy w końcu miałam okazję wyładować wszystkie te dawno niewidziane przedmioty, czułam się jak dziecko, które zagląda do kartonu z zabawkami, przyniesionego ze strychu przez mamę*.
***
Jako że chwilowo jestem tu sama,
a pokoje, w których spędzę (spędzimy!) najbliższe miesiące, są już oswojone (czytaj: nic więcej nie da się posprzątać i poukładać),
zaś piekarnika jak nie było, tak nie ma (czytaj: nie mogę wypełnić wieczora zapachem wypieków),
nie pozostaje mi nic innego, jak osłodzić sobie żywot innymi środkami.
Przypomina mi się pewien przepis z forum
Galeria Potraw, w którym to, co zwykle wymaga piekarnika, umieszcza się na patelni. Ten tajemniczy wypiek to...
Tuiles. Cieniutkie, kruche i chrupiące.
Wypełniam je jogurtem, posypuję cukrem i chrupię w ciszy. Dobre.
Ale bądźmy szczerzy, znam tysiąc ciekawszych deserów. Jednak od czasu do czasu mogę chrupnąć tuiles i czuję się spełniona.