Wczorajsza wyprawa do Bomi po świeżą bazylię, parmezan i piniole zakończyła się powodzeniem, co oznaczało, że w końcu zrobię prrrrawdziwe pesto genovese. Dotychczas trudno dostępne i- nie ukrywajmy- drogie orzeszki pinii zastępowałam przyprażonymi pestkami słonecznika, często także rezygnując z parmezanu (po wielu modyfikacjach moją studencką wersję sosu mogę już nazywać tylko sosem a'la pesto).
Jednak dziś nie zadowalają mnie półśrodki. Na kuchennym blacie leżą więc:- ok. 1/3 szklanki startego parmigiano reggiano (na tej stronie znalazłam kilka ciekawych wiadomości na jego temat),- garstka podpieczonych pinioli (strasznie podoba mi się ta nazwa),- oliwa (ok.1/2 szklanki), 1 mały ząbek czosnku i- duży pęk bazylii (1 doniczka z tej, którą kupuję w marketach), której zieleń stanowi piękny kontrast w zestawieniu z widokiem zza okna.Jak już pisałam, chcę prrrrawdziwego pesto, dlatego wszystkie suche składniki sosu (oprócz sera) ucieram w moździerzu. Pod koniec dodaję do niego oliwę i ser. W ten sposób smaki przenikną się nawzajem, tworząc idealną całość.Z podanej porcji wychodzi jakieś pół słoiczka sosu.
Właściwie mogłabym na tym poprzestać i bezwstydnie wyjeść pesto prosto z miski, ale powstrzymuję się i gotuję makaron. Dziewięć minut to wieczność, gdy obok leży miseczka aromatycznego sosu...
Jamie Olivier w swoich książkach proponuje jeszcze jeden dodatek do pesto: sok z cytryny. Wypróbuję następnym razem.. Etykiety: bazylia, czosnek, na obiad, na słono, sosy, zioła